Kiedyś wracałem z wycieczki wczesnym popołudniem, wyprzedzając i mijając masy spacerowiczów: rodzi z dziećmi, rowerzystów, babć z wnukami, (...) kobiet w sandałkach ze złotymi paskami (...) I oto naprzeciwko mnie pojawił się niemłody mężczyzna — niemłody, choć rzecz jasna sporo młodszy ode mnie — z długimi włosami i sporym plecakiem. Jego kroki znamionowały wytrawnego piechura; był wyraźnie doświadczonym turystą, a może trafniej byłoby powiedzieć, że typem łazika. Od razu poczułem z nim związek. Popatrzył na mnie przez chwilę i powiedział „
dzień dobry”. Widocznie także wyczuł łączność. Ja oczywiście odpowiedziałem „
dzień dobry”. Uczyniłem to skwapliwie, z zadowoleniem, tonem wyrażającym mniej więcej: „Tak, oczywiście, my się rozumiemy, chociaż nic o sobie nie wiemy, pozdrawiamy się nawzajem na szlaku, bo łączy nas pokrewieństwo wędrowców, odróżniające nas od wszystkich pozostałych spacerowiczów”. Czy to było trafne w odniesieniu do jego życia? Nie mam pojęcia. Tyle jednak wyraziłem, a raczej chciałem wyrazić, w moim „
dzień dobry”. Było to niezaplanowane, natychmiastowe, instynktowne — i jednocześnie zawierało wiele treści. Moim zdaniem tak jest zawsze.
Mówiąc „
dzień dobry”, wyrażamy bardzo dużo. Ale jak dużo, tego nie potrafię stwierdzić.
Stanisław Krajewski, Tatry, wiosna 2018, nr 64, s. 196